czwartek, 19 listopada 2020

Krzesełko

Jeżeli chcieć widzieć zawsze szklankę do połowy pełną, to mogę powiedzieć, że moje zwężenie krtani się wreszcie ustabilizowało. 

Ustabilizowało się – to znaczy niemal równo co miesiąc (trzy do pięciu tygodni) potrzebuję kolejnego poszerzania, żeby się nie udusić. 

Huśtawka fizyczna i emocjonalna, do której powinnam się już przyzwyczaić, a która jednak wciąż jest męcząca.

Poszerzanie endoskopowe w znieczuleniu ogólnym, często w dwóch etapach w kilkudniowym odstępie. Dla większości ludzi szpital, operacja, narkoza kojarzą się negatywnie – z bólem, strachem, cierpieniem... Ale dla mnie stół operacyjny jest najbezpieczniejszym miejscem na ziemi. I mimo przyzwyczajenia – zawsze pasjonującym. Coś nieodmiennie magicznego jest w tym, gdy do żyły dostaję pierwsze dawki leku i w skupieniu próbuję jak najbardziej świadomie uchwycić i zapamiętać moment, kiedy znikam... Przyłapuję się nieraz, że o tym właśnie momencie rozmyślam w zupełnie przypadkowych sytuacjach. Dlaczego ja, tak kochająca niezależność i tęskniąca do niezależności, z tak bezgranicznym i spokojnym zaufaniem oddaję innym ludziom pełną władzę nad moim ciałem i umysłem? Dlaczego ja, tak ceniąca świadomość i pilnująca świadomości, z uczuciem takiej ulgi czy wręcz szczęścia wstępuję w nieświadomość? Jest jednak coś fascynującego w nieistnieniu...

Pierwsze kilka godzin po operacji to godziny probiercze, dające miarę jej powodzenia. Czuję przypływ energii, dosłownie dostaję skrzydeł – i to bardzo ważne, bym zaraz po odzyskaniu pełni świadomości i kontroli nad ciałem wstała i zaczęła chodzić, bo tylko przy wysiłku mogę w pełni ocenić jakość oddychania – a potem przychodzi obrzęk pooperacyjny. Zwykle obrzęk nie jest wielki, ale czasami zdarza się, że oddycha się znowu wręcz tak samo źle jak przed poszerzaniem i tych kilka kolejnych dni jest bardzo ciężkich. Wiem jednak dzięki tym pierwszym godzinom probierczym, że nie muszę się martwić, że coś poszło nie tak, muszę to tylko przeczekać. Później obrzęk schodzi i oddycham jak odkurzacz... przez tydzień, może dwa... i zaczyna się na nowo jazda w dół. W nieprzewidywalnym tempie. Czasem stopniowo i równomiernie, tak że patrząc na kolejne odczyty z pikflometru mogę odgadywać, na jakim poziomie będę jutro–pojutrze, kiedy indziej nagłymi skokami. Znów coraz gorsze funkcjonowanie, i duszenie się. W międzyczasie, dla urozmaicenia – ataki migreny i bóle mojego kikuta jelita grubego z Colitis, które potrafią sprawić że przez kilka dni zwijam się z bólu mimo leków przeciwbólowych.

Emocjonalnie – nie wytrzymuję już sama ze sobą tej nieustannej karuzeli. Na zmianę stany euforyczne, gdy wraca pełne oddychanie, okresy spokoju i równowagi, gdy wydaje mi się, że ze wszystkim w moim życiu się pogodziłam i wszystko potrafię znieść, a potem znów spadki w najczarniejsze otchłanie, gdy całe moje istnienie jest jedną męką i bezsensem. Coraz częściej pragnę, by to wszystko się wreszcie skończyło.

Na razie jednak wciąż jeszcze wracam na nowo na „mój” SOR, na którym już nie pytają mnie o nic, tak oczywiste się stały moje powroty. Teoretycznie zawsze jestem osobą „podejrzaną”, bo objawy mojej choroby pokrywają się w dużej mierze z objawami zakażenia COVID-19. Duszność, kaszel (konieczność odkrztuszania spływającej z zatok wydzieliny, a im bardziej jestem zwężona tym to odkrztuszanie jest trudniejsze), zmęczenie, osłabienie... a że od dzieciństwa mam częste bóle migrenowe, więc w ankiecie epidemiologicznej na pytanie o ból głowy w ostatnich dwóch tygodniach niemal zawsze odpowiadam „tak”. Z takimi objawami zanim trafię na oddział muszę mieć pobrany wymaz i czekać na jego wynik w izolatce.

Gdy w tę niedzielę byłam na SORze, wolnych miejsc w izolatkach już nie było i na wynik wymazu czekałam na krzesełku. Tym samym krzesełku, na którym zawsze czekałam w tych dawnych, tak trudnych teraz do wyobrażenia czasach – przedpandemicznych. W jednej chwili uświadomiłam to sobie, a jednocześnie poczułam, że tamte czasy już nie wrócą nigdy. Nawet gdy pandemia się skończy. Jeśli się skończy. Nie wiem, jak długo jeszcze potrwa, ani ile jeszcze ofiar pochłonie, ale wiem że tego, co nam zrobiono, nie da się zapomnieć i przebaczyć. Nam – pacjentom i pracownikom ochrony zdrowia, bo razem jesteśmy tu tak samo ofiarami. Ofiarami głupoty, bezmyślności, cynicznego, bezdusznego okrucieństwa rządzących i wielkiej części społeczeństwa – „plandemików”. Plujecie nam w twarz każdego dnia, drwicie z naszej walki, z naszego strachu, z naszego bólu, z naszej śmierci. Wy żyjecie w zupełnie innej rzeczywistości niż my, nie zrozumiecie tego nigdy, nie poczujecie – może dopiero wtedy, gdy ktoś z waszych najbliższych, ukochanych zginie powalony tą falą. Może wtedy, gdy tak jak ja z tego krzesełka popatrzycie w oczy ratowników przywożących na SOR kolejnych i kolejnych pacjentów z COVID-19. W oczy – bo to jedyne, co widać zza kombinezonów, masek, okularów i przyłbic – a jednak widać w nich całą głębię umęczenia, bezsilności a zarazem nieustępliwej, bohaterskiej walki.

Nie zapomnę i nie wybaczę.


 

środa, 16 września 2020

Dług

Dług materialny jest niemożliwy do spłacenia... dług wdzięczności, dług pamięci dopomina się o uwiecznienie tych dziesiątek, setek ludzi, ich słów i czynów, wypływających znienacka spod wieloletnich warstw wspomnień... Coraz częściej uświadamiam sobie z żalem, że już nie pamiętam czyjegoś imienia, nazwiska, czyjejś twarzy... Pozostaje wspomnienie ciepła, ukojenia cudzą dobrocią, i nieskończonego zachwytu, że tacy ludzie istnieją... Są tam i ludzie, którzy miesiącami walczyli o moje życie i zdrowie, na których zawsze mogłam liczyć – i ci, z którymi zetknęła mnie tylko chwila, ale ta chwila pozostała na zawsze... We wspomnieniach jest smutek, ale smutek rodzący ciepło...

Zmarły cztery lata temu doktor Leszek... lekarz mojego dzieciństwa, wiejski doktor Judym, który nigdy nie założył rodziny... Zapamiętałam go już z siwą brodą, w gabinecie przepełnionym papierosowym dymem i zapachem czarnej kawy... To on mówił o mnie, że jestem tak przezroczysta, że widzi ścianę za mną...

Doktor Filip... gdy jako wystraszone, dzikie dziecko pierwszy raz trafiłam do szpitala, on był pierwszym, który swoją życzliwością i ciepłem ukoił moje przerażenie i rozgarnął czarne chmury... i imię „Filip” stało się dla mnie na zawsze synonimem dobroci...

Doktor Monika... która przyniosła mi pluszaka-Mlekołaka i zaraz szybko uciekła z powrotem na swój oddział... Jego mięciutkie, aksamitne futerko przez długie lata budziło we mnie zawsze wspomnienie jej ciepłych oczu...

Doktor Hanna... widzę ją w jej malutkim gabinecie na poddaszu starego klasztoru przerobionego na szpital... i jej biurko, na którym ledwo dało się znaleźć kącik do wypełniania papierów, bo już niemal całe zajęte było przez misternie uporządkowany pochód figurek słoni, wszelkiej maści i wielkości...

Profesor Paluszkiewicz... ktoś więcej niż ordynator oddziału, niezawodny i czujny opiekun, chodzące Światło... dla mnie stał się ideałem ojca, którego zawsze mi brakowało... Dzień, w którym wyciął mi jelito, jest dla mnie drugimi urodzinami...

Pani Basia... pielęgniarka opatrunkowa, która nigdy nie pracowała w weekendy, a mimo to zawsze starała się dopilnować, bym w niedzielę nie dostała na śniadanie samego chleba – gdy miałam dietę bezmleczną a na śniadanie w niedzielę zawsze był biały ser...

Alinka... młodziutka lekarka, przeprowadzająca ze mną wywiad tego dnia, gdy trafiłam do szpitala prawie doszczętnie wykrwawiona, z hemoglobiną 2,0, i byłam w stanie powiedzieć tylko kilka słów za jednym razem a następnie musiałam odpoczywać przed kolejnymi dwoma słowami... Byłam poruszona i pełna podziwu wobec jej dojrzałości, cierpliwości i wyrozumiałości w prowadzeniu tej trudnej rozmowy... Rok później spotkałyśmy się na tej samej sali, tym razem obie jako pacjentki – Alinka umierała na raka zaledwie parę tygodni po urodzeniu córeczki... Jej słowa: "Karolina, ja wiem że tam nic nie ma." Spokojne, a zarazem tak rozdzierające słowa umierającej ateistki, odchodzącej bez złudzeń i bez nadziei, że gdzieś tam, w jakimś innym świecie, zobaczy znowu swojego ukochanego męża i dwójkę malutkich dzieci...

Ewka... studentka pielęgniarstwa, która tak bardzo nienawidziła swojej stomii, że wolała nawet śmierć, by tylko się jej pozbyć... a mimo to swoją pracę licencjacką napisała właśnie o stomii... Była ode mnie starsza o cztery lata... Już od dawna to ja jestem od niej starsza...

Doktor Ela... anioł z charyzmą... siedząca przy moim łóżku całą noc po moim pierwszym poszerzaniu krtani... Wystarczyło zakaszleć, by usłyszeć jej głos dochodzący z drugiego końca oddziału: "Kto tam kaszle i dlaczego?"... I jej słowa: "Jeśli będzie trzeba, to położę się w drzwiach tej sali, by nie mogli jej wywieźć dopóki jej nie zajrzą drugi raz do tej tchawicy!"...

Ten nie znany mi i nigdy nie poznany pacjent ze stomią, który swoją nadwyżkę worków oddał do sklepu medycznego dla innych pacjentów, którym nie wystarcza limit... Byłam jeszcze krótko po wyłonieniu stomii, chodziłam do liceum... Przez półtorej miesiąca moja stomia miała jakiś kryzys... Każdej nocy odklejał mi się worek po kilka razy, szłam do szkoły niewyspana, w niej jeszcze raz lub dwa razy musiałam zmieniać worek, a i tak często jeszcze wracając ze szkoły już czułam że worek znowu przecieka... Dwa razy w jednym miesiącu wracałam do sklepu medycznego by dokupić dziesięć worków, by jakoś przetrwać do nowego miesiąca... Za drugim razem pani Danusia wyciągnęła spod lady i podała mi tych kilka darmowych woreczków... Gdy zmieniłam sprzęt na inny, skończyły się moje problemy z odklejaniem się worków i później to ja przez wiele lat oddawałam moje nadwyżki – do szpitala, do hospicjum, bezpośrednio innym stomikom – ale setki oddanych przeze mnie worków nie są w stanie przeważyć w moim sercu tych kilku, które dostałam wtedy w czasie kryzysu, i tego, co wtedy poczułam... Nikt poza drugim stomikiem nie jest w stanie zrozumieć, co to znaczy: nie mieć worków...



środa, 6 maja 2020

Subways

Pięć lat temu zaczęłam moją nierówną walkę ze zwężeniem krtani. Problemy z oddychaniem miałam już od trzech lat, ale dopiero właśnie w 2015, a dokładnie 22 kwietnia 2015 usłyszałam diagnozę. Wielka ulga, że już wiem co mi jest. Ale też tego samego dnia dowiedziałam się (od innego lekarza), że tego się nie da naprawić. To znaczy naprawić się da, tylko że będzie się psuło z powrotem. No nic – zaczynamy walkę. Wytną mi drania i znowu będę mogła oddychać swobodnie! Jak długo? Nikt nie określił mi możliwego terminu powrotu drania, sama też o to nie pytałam. Nie wiem czemu, ale wyobrażałam sobie że potrwa to przynajmniej rok–dwa, zanim drań odrośnie i będę znowu się dusić.

Pierwsze poszerzanie krtani miałam niemal dokładnie pięć lat temu, 8 maja 2015. Nie było to łatwe doświadczenie ani dla mnie, ani dla operującego mnie lekarza. Laser ratuje życie, ale potrafi też naczynić szkód. Podczas zabiegu nastąpił krwotok, który z trudem udało się opanować. Po przebudzeniu nadal miałam stridor – wróciłam na salę operacyjną drugi raz, okazało się że krtań blokował tym razem skrzep krwi. Pokiereszowana krtań goiła się długo, ale lewy fałd głosowy uszkodzony został już trwale. Straciłam głos.

Głos wydajemy z siebie dzięki zwieraniu się położonych w krtani dwóch fałdów głosowych (strun głosowych). Jeżeli one są uszkodzone lub usunięte, można wyćwiczyć fonację za pomocą znajdujących się nad nimi fałdów przedsionkowych (fałdów rzekomych). To jest taka jakby druga, zapasowa para strun głosowych, ale nie do końca wykształconych. Przez to, że są trochę inaczej zbudowane niż właściwe struny głosowe, głos wytwarzany za ich pomocą zawsze będzie niedoskonały – zachrypnięty, obniżony, z utrudnioną modulacją. Nawet taki głos jednak jest już ogromnym ułatwieniem w komunikacji. Mi niestety bardzo długo nie udawało się uruchomić fonacji fałdami rzekomymi, w rezultacie przez dwa i pół roku mówiłam tylko szeptem – i byłam przekonana, że inaczej już nie będę mówić nigdy. Fonacja włączyła mi się dopiero na przełomie stycznia i lutego 2018, o czym pisałam na Facebooku przy okazji rocznicy powstania atlasu siewek flory Polski.

Nie umiałam uruchomić krtani głównie chyba przez blokadę psychiczną, i dlatego też nie byłam w stanie wykonywać ćwiczeń foniatrycznych. Musiałam wypracować sobie własne sposoby ćwiczenia mowy, akceptowalne dla mnie i odnoszące u mnie jakieś efekty. Pierwszy taki sposób odkryłam, gdy leżałam półtorej miesiąca na oddziale gruźliczym. Na mojej sali była bardzo zgrana ekipa pacjentek, dobrze się dogadywałyśmy, rozmawiałyśmy i żartowałyśmy całymi dniami – i takie swobodne, naturalne, bez napięcia mówienie po całych dniach sprawiło, że po paru tygodniach pomału zaczął mi się głos włączać, najpierw tylko chwilami, potem coraz częściej. Gdybym tak dużo i w ten sposób rozmawiała na codzień, pewnie włączyłabym głos już dużo wcześniej. To jest jednak niezgodne z moją naturą. Prowadziłam zawsze tak samotniczy tryb życia, i na ogół jestem tak skrajnie małomówna (zdecydowanie moją domeną jest słowo pisane, a nie mówione), że po prostu nie miałam okazji w naturalny sposób ćwiczyć głosu, i wkrótce po wyjściu ze szpitala straciłam to, co w trakcie pobytu w nim wypracowałam.

Musiałam więc znaleźć sposób na ćwiczenie głosu w samotności. Tym sposobem okazało się śpiewanie, co jest o tyle zaskakujące, że nigdy specjalnej skłonności do śpiewania nie miałam. Teraz jednak przekonałam się, że śpiewanie może być bardzo przyjemnym i relaksującym zajęciem – oczywiście pod warunkiem, że nikt mnie nie słyszy. I to jest też podstawowym warunkiem, bym mogła za pomocą śpiewania ćwiczyć głos – muszę mieć pewność, że nikt nie będzie mnie słyszał (w przeciwnym razie włączy mi się blokada psychiczna i żadnego głosu z siebie nie wydobędę), nawet ja sama (by nie stresować się własnym paskudnym głosem i jeszcze paskudniejszym fałszowaniem, ale wyobrażać sobie, że śpiewam tak ładnie, jak ten kogo słucham). Więc pusty dom, słuchawki na uszy i podkręcona głośność. Drugi warunek, to odpowiedni wybór piosenek. Podczas ćwiczenia głosu powinnam być zrelaksowana, powinnam zapominać wręcz że to jest ćwiczenie i śpiewać tak naturalnie, jakbym wypowiadała własne myśli. Więc muszą być to utwory, które bardzo lubię, które są mi bliskie, które mnie wciągają i same wprost zmuszają do śpiewania. I muszę dobrze znać tekst, ale teraz to nie problem – dla większości utworów teksty można łatwo znaleźć w internecie. W taki sposób przeszłam więc oczywiście wszystkie piosenki Depeche Mode, ale nie wszystkie okazały się dobre do ćwiczeń – niektórych nie jestem w stanie zaśpiewać, nawet jeżeli je bardzo lubię (nie jestem w stanie nabrać tchu odpowiednio szybko i głęboko w odpowiednich momentach). Siłą rzeczy ćwiczę przede wszystkim na piosenkach Depeche Mode, bo prawie wyłącznie ich słucham. Są jednak między nimi też pojedyncze utwory innych wykonawców.

I takim wyjątkiem jest tytułowe „Subways” Olivii Anny Livki, moje podstawowe narzędzie ćwiczenia głosu, utwór dla mnie szczególny, od którego zawsze zaczynam ćwiczenia i na którym nieraz poprzestaję, śpiewając go razem z Olivią siedem czy osiem razy pod rząd.

Siedząca przed fortepianem dziewczyna z niebieskimi włosami patrzy mi w oczy i tłumaczy mi, jak należy ćwiczyć głos.  

Wiem, że bardzo tęsknisz za fonacją, ale nie staraj się za wszelką cenę wysilać krtani, by z niej ten upragniony głos wydobyć. Nie to jest teraz ważne, wszystko przyjdzie z czasem, a nawet jeżeli nie przyjdzie – tym bardziej musisz skupić się na czymś innym. Najważniejsze są dwie rzeczy: właściwa postawa i dykcja. Wyprostuj plecy, głowa do góry, przestań się w końcu garbić! W wydobywaniu głosu, tak jak w oddychaniu, pracuje nie tylko krtań, ale też ramiona, klatka piersiowa i przepona. U ciebie jest to szczególnie ważne, bo potrzebujesz większej i lepiej skoordynowanej pracy mięśni by przepychać przez swój korek w tchawicy wystarczającą ilość powietrza wystarczająco szybko. I dykcja. Otwieraj usta, jak mówisz! Rysuj wyraźnie każde słowo ustami i językiem. Zawsze mówiłaś cicho (jeśli w ogóle coś już mówiłaś), mamrotałaś coś niewyraźnie, ale to jeszcze jakoś uchodziło, bo krtań cię ratowała przed byciem niezrozumianą. Teraz, gdy możesz mówić tylko szeptem, musisz nauczyć się szeptać wyraźnie, musisz nauczyć się nawet mówić samym ruchem warg a mimo to być zrozumiałą. Jeszcze raz: nie męcz krtani na siłę, ale patrz na mnie i śpiewaj tak jak ja.

No dobra, garbić się nie przestałam. Ale coś jednak z tych lekcji wyniosłam. W czasach, gdy mówiłam tylko szeptem, wielokrotnie słyszałam od różnych osób pochwały, że mimo to mówię bardzo wyraźnie, że mam dobrą dykcję. Nieodmiennie mnie te pochwały bawiły. Ja, która wcześniej zawsze byłam krytykowana za to, że mówię niewyraźnie!

„Subways” poznałam przez przypadek. Był koniec sierpnia 2015, ja byłam już po drugim poszerzaniu krtani i niedługo przed trzecim, i już przekonałam się na własnej skórze, że moje wyobrażenie o roku–dwóch swobodnego oddychania było z kosmosu wzięte. Szłam przez Ogród Saski w Lublinie i wsłuchiwałam się w muzykę dochodzącą z muszli koncertowej w innej części parku. Nie lubię hałasu. Nie lubię tłumu. Nie lubię koncertów. Ale w tej muzyce było coś, co mnie zaintrygowało i pociągnęło, i sprawiło że poszłam w jej stronę, by tylko zobaczyć, co to za koncert, kto to jest.

To nie był koncert, to były próby przed koncertem. Widownia pusta, na scenie kilku muzyków. I ta dziewczyna, która miała w sobie coś tak autentycznego i bliskiego, że widząc ją pierwszy raz pomyślałam (czy poczułam): to moja siostra. Skończyły się próby jakiegoś innego utworu i nagle ona zaczęła śpiewać pierwsze słowa ballady, która mnie przykuła do miejsca.

I was born in a small town
Grew up in the country
Oh, kids, they hated me
And I hate the kids...


Zaczynała śpiewać kilka razy, a ja wciąż czekałam, chcąc usłyszeć tę piosenkę w całości, ale w końcu odeszłam znając tylko sam początek, bo czułam się niezręcznie, miałam wrażenie że jestem tam intruzem przeszkadzającym komuś w pracy. Wychodzącą z parku jeszcze goniły mnie jej słowa wibrujące wśród drzew: 

The kids we knew, they never change, just get older, sadder and boredom...

Pierwsze, co zrobiłam po powrocie do domu, to zabrałam się za szukanie: kto to jest, co to za koncert ma być w Ogrodzie Saskim? Znalazłam koncert. Festiwal Solo Życia. Znalazłam osobę. Olivia Anna Livki. Znalazłam wreszcie i piosenkę na YouTube.

Chyba każdy ma kilka (kilkanaście) piosenek, które są mu szczególnie bliskie i interpretuje je po swojemu, przyklejając je do własnego serca. Dla mnie „Subways” jest właśnie jedną z nich, mam wrażenie, jakby Olivia stworzyła ją specjalnie dla mnie, o mnie. O moim ciągłym uciekaniu przed własnym dzieciństwem, uciekaniu przed własnym życiem, uciekaniu przed samą sobą. A to jest przecież niemożliwe...



niedziela, 19 kwietnia 2020

Zwężenie w czasach zarazy cz. 2

Dochodząc na izbę przyjęć usiłuję się rozeznać w tablicach informacyjnych, żeby wiedzieć gdzie mogę wejść by nie narobić zamieszania. Utrudnia mi to zmęczenie oddychaniem, absorbującym 99% mojej uwagi. Skupiam się na najbardziej krzyczącej tablicy: GORĄCZKUJĄCY pacjenci wchodzą przez izolatkę. Gorączkujący. Ja nie gorączkuję, ale zastanawiam się jeszcze czy i mnie to nie dotyczy, szukam jakichś dodatkowych wskazówek. Nic oprócz gorączki nie jest wspomniane. Wchodzę głównym wejściem.

Istota ludzka dusząca się w kombinezonie i sprawiająca wrażenie, jakby sama miała zaraz potrzebować reanimacji, mierzy na wejściu temperaturę i saturację. Moja temperatura: 35,2. Moja saturacja: pulsoksymetr psuje się przy próbie pomiaru. Przechodzę dalej.

Dalej są okienka izby przyjęć, przy których próbuję wytłumaczyć o co chodzi - mój głos i oddech nie ułatwiają zrozumienia mnie, zwłaszcza zza maseczki. Kierują mnie w końcu za kolejne drzwi. Tam, po konsultacji telefonicznej z oddziałem laryngologii, rejestratorka wpisuje mnie do systemu i daje mi do wypełnienia ankietę. Czy przebywała pani w miejscach... Nie. Czy miała pani kontakt z osobami... Nie. Czy występują u pani następujące objawy: gorączka? Nie. Kaszel? Tak. Duszność, problemy z oddychaniem? Tak.

Tę kartkę rejestratorka zanosi dyżurnemu lekarzowi SORu, dla którego raczej nie będzie to dobry dzień...

Lekarz jest roztrzęsiony i zrozpaczony. "Nie, ja jej nie zbadam, przecież to są objawy równie znaczące, dlaczego w ogóle ona została wpuszczona tędy? Jeśli się okaże... to trzeba będzie zaraz zamknąć cały SOR..." Widzę człowieka, któremu właśnie w tej chwili wali się świat. No tak, mogłam sama pomyśleć, że mam objawy, które przecież z miejsca czynią mnie podejrzaną... A może tę ankietę powinnam była dostać na początku, na tym samym etapie, gdzie była mierzona temperatura? Pojawia się laryngolog, uprzedzony wcześniej że ja tu dziś przyjadę, uspokajającym głosem tłumaczy, że to jest zwężenie krtaniowo-tchawicze, stąd duszność, a kaszel jest przewlekły. Jego pewność i spokój, jeszcze przed jakimkolwiek zbadaniem mnie czy przepytaniem, są może zbyt brawurowe, ale imponujące. Lekarz z SORu jest zmuszony wierzyć mu na słowo, gdy laryngolog zagląda mi do krtani w izolatce i stwierdza spodziewane zwężenie, ale boi się nadal co na to wszystko powie epidemiologiczna... Jego środki ochrony osobistej, gdy towarzyszy przy moim badaniu? Fizelinowy fartuch, maseczka chirurgiczna, przyłbica. Bardzo ładna przyłbica, z podnoszoną częścią przednią, ale jednocześnie bardzo krótka, zasłaniająca tylko oczy i nos. Pewnie najzupełniej wystarczająca, ale przy założeniu, że noszący ją ma na sobie też maskę z dobrym filtrem i kombinezon...

Po ustaleniu jeszcze paru dodatkowych faktów jestem kierowana dalej. Znowu do rejestracji i z powrotem, potem na pobranie krwi, następnie mam pójść na tomografię klatki piersiowej, a po niej udać się przed oddział, na który jednak nie mogę wejść od razu, ale usiąść na niebieskich krzesełkach i czekać, aż po obejrzeniu moich wyników stwierdzą czy można mnie tam bezpiecznie wpuścić.

Pracownia tomografii komputerowej jest gdzieś na końcu świata, przechodzi się do niej labiryntem łączników. Wszyscy mijający mnie ludzie spoglądają na mnie ze zdziwieniem i przestrachem w oczach, słysząc mój oddech Lorda Vadera. Może zresztą nie jest to wcale tak daleko, jak mi się wydaje, ale gdy docieram do rejestracji, mogę się zatrzymać i oprzeć o ladę, duszność mnie ogłusza i ogłupia. Dopóki szłam - potrafiłam pytać przechodzących o drogę i rozumieć ich odpowiedzi. Teraz słyszę tylko mój oddech, czuję tylko szum w głowie. Rejestratorka coś mówi, nie wiem czy do mnie, czy do kolegi obok, nie jestem w stanie zrozumieć sensu jej wypowiedzi ani poprosić o powtórzenie. Stoję oparta o ścianę, gapiąc się bezmyślnie przed siebie, próbując złapać oddech i czekając aż mózg włączy mi się z powrotem albo aż w końcu coś będzie się mogło dziać bez mojego udziału. Radiolog przed badaniem też patrzy na mnie podejrzliwie, gdy proszę o powtórzenie jakiegoś prostego zdania, które do mnie powiedział. "Czy pani źle słyszy?" (Nie ja nic nie słyszę i nie czuję oprócz mojego oddechu...)

Środki ochrony osobistej personelu radiologii, przygotowującego do badania i wykonującego badania tomografii w celu wykluczenia COVID-19? Maseczka chirurgiczna.

Po tomografii doczołguję się przed oddział na te niebieskie krzesełka, na których wreszcie będę mogła odpocząć. Krzesełka są, cztery. Siedzi na nich dwoje ludzi. Zajmują cztery krzesełka. Spoglądam na nich, oni spoglądają na mnie, spoglądają na swoje wygodnie siedzące torby, jeszcze raz na mnie... ani drgną. Padam pod ścianę obok, może zresztą na podłodze jest i wygodniej siedzieć...

Fizycznie jestem wyczerpana kompletnie, ale czuję że jestem już na ostatniej prostej i bezpieczna. Jestem spokojna o moje wyniki, wiem jak się izolowałam ostatni miesiąc, wiem że nie miałam żadnej infekcji, znam wszystkie moje objawy i wiem skąd się biorą. Tak, ja to wiem i jestem spokojna, ale z jakimi myślami na te moje wyniki czeka jednocześnie lekarz z SORu? On tego wszystkiego nie wie, właściwie nie było czasu i miejsca na przeprowadzenie ze mną konkretnego wywiadu, musiał uwierzyć na słowo koledze laryngologowi, który też zresztą widział mnie pierwszy raz w życiu.

A wszyscy wiemy, że pacjenci niekoniecznie zawsze mówią całą prawdę. Dlaczego? Najczęściej po prostu ze stresu, zdezorientowania i przytłoczenia nową sytuacją w której się znajdują, bólem i strachem o swoje życie i zdrowie, przeładowaniem dziesiątkami pytań, na które nie są przygotowani i których czasem nie rozumieją. W strachu i bólu głowa pracuje inaczej, zapomina się najprostsze i najbardziej oczywiste rzeczy, bo mózg zajęty jest jedną idée fixe: RATUNKU! Czasem ze strachu, że jak coś "niewłaściwego" powiesz, to odmówią ci pomocy, każą czekać w nieskończoność albo iść po tę pomoc gdzie indziej - a strach żąda pomocy natychmiastowej, bez względu na wszystko. Czasem z bezmyślności, egoizmu i roszczeniowości. "Bo mi się należy, bo ich psim obowiązkiem jest mi pomóc, a po mnie choćby potop..."

Na oddziale znajduję się po czternastej, niedługo potem trafiam na blok operacyjny. Lekarz, który robi mi poszerzanie, specjalnie w tym celu zostaje w pracy po godzinach. Odczuwam wręcz fizyczny ból patrząc na te krótkie przyłbice personelu anestezjologicznego przy zwykłych maseczkach chirurgicznych. Niby wstępnie wykluczono mi koronę tomografią, ale wiadomo że to nie daje pewności. Pacjenci przychodzący na operacje nieco mniej pilne niż moja (choć też wymagające szybkiego działania - onkologiczne) są przyjmowani przynajmniej trzy dni przed planowanym zabiegiem, żeby upewnić się czy nie pojawią się mimo wszystko jakieś podejrzane objawy, a w związku z tym czy i przy jakich środkach ostrożności można ich operować. Lekarz oglądający mi krtań dzień po zabiegu ma bawełnianą maseczkę, uszytą pewnie przez żonę albo jakąś znajomą. Bez przyłbicy - jak założyć jednocześnie przyłbicę i latarkę czołową? Obiło mi się o uszy, że chyba właśnie wrócił z kwarantanny. Być może badając mnie, zastanawia się, czy za chwilę nie będzie musiał iść na kwarantannę drugi raz...

Maseczki, maseczki, maseczki. Noszą je wszyscy i wszędzie (ale nie tak piękne i kolorowe jak w Szczecinie) i są głównym tematem rozmów. Sąsiadka z łóżka obok opowiada, że jak tylko zamknęli ich teatr to od razu zaczęli szyć maseczki. Pacjentka z drugiego łóżka cieszy się, że maseczką może ukryć opuchliznę i siniaki po operacji. Pielęgniarka przeprowadzająca ze mną wywiad pyta: Czy boli coś panią w tej chwili? Ja: Nie, tylko uszy od tych gumek... W kuchence salowe wymieniają się wskazówkami jak szyć lepszy model maseczek.



czwartek, 16 kwietnia 2020

Zwężenie w czasach zarazy cz.1

Spojler: najbardziej poszkodowanym w tej opowieści jest lekarz, który miał dyżur na SORze w środę, 15 kwietnia 2020 w pewnym poznańskim szpitalu i którego chciałabym w tym miejscu przeprosić za to co z mojego powodu musiał przechodzić.

Spojler 2: drugim najbardziej poszkodowanym  są wszyscy pracownicy ochrony zdrowia, których my wszyscy jako społeczeństwo powinniśmy przeprosić. Za to, że dopuściliśmy, doprowadziliśmy do takiej sytuacji, za to że przez lata ignorowaliśmy ich walkę o to, by ocalić ten walący się gmach, że nie staliśmy wszyscy za nimi murem w każdym ich proteście i błaganiu o rozsądek. Teraz już za późno na "brawa dla medyków". Ten gmach się właśnie wali i zawali się mimo braw.

Dawno tu nie pisałam.  Co nie znaczy, że nic się u mnie nie działo. Przeciwnie, działo się bardzo dużo, działo się cały czas i działo się bardzo dynamicznie. Tylko że dla czytelnika byłoby to bardzo nudne. Bo co tu opisywać? W kółko to samo. Od września na okrągło co kilka tygodni poszerzania krtani. Czasem po trzech tygodniach. czasem po czterech, raz nawet chyba po ośmiu, ale to wyjątkowo długi czas i już przestałam marzyć, że go pobiję.

Poszerzania same w sobie rewelacyjne, przywracające pełną swobodę oddychania, od tak dawna zapomnianą, osłabiające grawitację i przypinające skrzydła do ramion. Przy tym cudownie bezinwazyjne, co po moich poprzednich doświadczeniach z powiklaniami po poszerzaniach jest bardzo miłą niespodzianką. Prawie bez bólu po zabiegu, bez pogorszenia mojego i tak już popsutego nieodwracalnie głosu - ale przede wszystkim bez krztuszenia się przy piciu, co wcześniej było moim regularnie powtarzającym się i nieraz długo się utrzymującym problemem po poszerzaniach. A dla mnie jest to problem poważny, bo po usunięciu całego jelita grubego mam upośledzone wchłanianie wody i elektrolitów i w związku z tym muszę bardzo, bardzo dużo pić by się nie odwadniać.

Z tych i innych powodów bardzo nie chciałam już zmieniać szpitala w Zdunowie, w którym od września zeszłego roku walczę z moim zwężeniem, na żaden inny, nawet mimo tego że wiedziałam od dawna że tym razem już całkiem niedaleko mnie (wcześniej, gdy mieszkałam w Lublinie, zupełnie dla mnie nieosiągalna), bo w Poznaniu, jest taka Klinika The Best, najwyższa instancja i Sąd Ostateczny jeśli chodzi o leczenie zwężeń krtani u dorosłych w Polsce. Ale po moich bardzo różnych doświadczeniach czułam silny opór psychiczny przed zmienianiem Bardzo Dobrego na Nieznane, choćby nawet to Nieznane miało okazać się Jeszcze Lepszym.

Los zadecydował inaczej, zgodnie z zasadą: "jeżeli czegoś nie chcesz, to możesz być pewna, że to dostaniesz".

W czasach zarazy, to jest, w czasach zagłady ochrony zdrowia, siedziałam w domu grzecznie się izolując i zastanawiając się, czy gdy za parę tygodni (a może już za tydzień, jak to przewidzieć przy dynamice mojego zwężenia?), gdy będę znów nieodzownie potrzebować kolejnego poszerzenia, by się nie udusić - czy wtedy jeszcze będę miała gdzie na to poszerzenie pojechać. Wystarczy jeden pacjent, który trafi do szpitala z wirusem, by sparaliżować cały szpital, by zarazić cały szpital. Środki ochrony osobistej? Bawełniane maseczki szyte przez Szczecinianki...

Miałam, na szczęście czy nieszczęście, trochę rezerwy czasowej, bo ostatnie poszerzanie miałam w dniu gdy ogłosili pierwszy potwierdzony przypadek COVID-19 w Polsce (zakaz odwiedzin w moim szpitalu wprowadzono już kilka dni wcześniej), i wychodziłam ze szpitala w jeszcze dość bezpiecznym okresie, a potem siedziałam przez miesiąc w domu, przechodząc męki tantalowe przy myślach o lesie, o ogrodzie, ale nie ulegając pokusie wyjścia. Wiedziałam, że prędzej czy później, i to raczej prędzej niż później, będę musiała pójść do szpitala, a jeżeli wraz z moim przyjściem przyniosłabym do tego szpitala wirusa, nie wybaczyłabym tego sobie nigdy. Może zresztą i tak nie zdążyłabym sobie wybaczyć.

Obyło się bez mojej pomocy. W tych samych dniach, gdy moje zwężenie, już będące ciut powyżej linii krytycznej, którą osiągając zwykle się poddaję, zaczęło gwałtownie przyspieszać (szybciej niż przewidywałam), wtedy właśnie jeden pacjent sparaliżował mój szpital. SOR zamknięty, poradnie zamknięte, przyjęcia na oddziały wstrzymane. W kolejnych dniach zamknięto SORy w dwóch innych szpitalach w mieście. Ilu ludzi zmarło na inne choroby lub po wypadkach, bo nie mogli otrzymać pomocy na czas przez koronawirusa, wróć, przez haniebne zaniedbania i bezduszność władz? Oni nie będą w żadnych statystykach, nie będą uznani jako ofiary pandemii. A przecież właśnie jej ofiarami są. 

Był dzień, w którym w Szczecinie jednocześnie nie działały trzy SORy. Ale to dla mojej osobistej historii nie ma już takiego znaczenia, dla mnie istotny był tylko jeden SOR i jeden szpital, bo wiedziałam że z moją chorobą nigdzie indziej w województwie zachodniopomorskim pomocy nie mogę otrzymać. Pozostawało mi tylko skierować się do tej najwyższej instancji poznańskiej, marząc o tym by mi nie odmówili pomocy (z powodu pandemii przyjmują tylko pacjentów onkologicznych, którym przecież nie jestem)...

Zadzwoniłam do mego Sądu Ostatecznego i usłyszałam że owszem, przyjmą mnie i będą leczyć, ale najpierw muszę zrobić sobie test na koronawirusa i dopiero z ujemnym wynikiem do nich przyjechać. Rozumiałam doskonale takie środki ostrożności, bo wiem czym jest wpuszczenie jednego zakażonego pacjenta do szpitala przy polskim zabezpieczeniu szpitali w środki ochrony osobistej i środki dezynfekcyjne. Ale... wyobrazilam sobie moją rozmowę z Sanepidem... Gorączkuje pani? Nie. Przebywała pani ostatnio w miejscach gdzie były potwierdzone zakażenia? Nie. Miała pani kontakt z osobami, które miały potwierdzone zakażenie? Nie. To po cholerę pani test??? A nawet jeżeli udałoby się wybłagać zrobienie testu: ile to dni czeka się na wyniki? o ile te wyniki się w ogóle dostanie...?

Mój Sąd Ostateczny, chyba przez to że słyszał jak mówię a zwłaszcza jak oddycham, zmienił wyrok i powiedział, że jeżeli jest bardzo źle, to mogę przyjechać do nich w każdej chwili, w dzień czy w nocy, nawet bez testu - zrobią mi na wejściu tomografię klatki piersiowej i morfologię i na tej podstawie wykluczą koronawirusa. 

Myślałam, że mimo wszystko wytrwam jeszcze parę dni, ale w nocy zaczęłam czuć że już za chwilę mogę zwyczajnie nie być w stanie przepchnąć kolejnego oddechu przez tę jakąś słomkę a może nitkę która jeszcze pozostała przeciągnięta przez korek. Rano pojechałam do Poznania.

CDN 

W czasach zarazy zasady interpunkcji i typografii nie obowiązują.