wtorek, 27 grudnia 2022

Siódemka

Pomału wydłużam trasę biegu, parę dni temu po raz drugi przebiegłam 7 km. Może jeszcze przed końcem roku uda mi się zaliczyć 10 kilometrów?

Najbardziej mnie cieszy to, że tylko raz w trakcie biegu musiałam wymieniać rurkę – a ściślej wkład do rurki tracheostomijnej. 
 
Moja rurka składa się z dwóch elementów. Pierwszym jest właściwa rurka siedząca w szyi i mająca uchwyty do przywiązywania, drugim – odrobinę węższa rurka, wkładana w środek tej pierwszej, którą mogę wyjmować i czyścić bez konieczności wyjmowania za każdym razem całej rurki z szyi. Jest to szczególnie wygodne gdy odkrztusza się dużo wydzieliny, a ja zawsze mam dużo bo mam przewlekłe zapalenie zatok i ciągle muszę się czyścić z tego co ścieka z góry. Będąc poza domem nie muszę sobie zawracać głowy czyszczeniem rurki, tylko w razie potrzeby wymieniam wkład na zapasowy czysty, a brudny wkładam do woreczka i potem czyszczę w domu. 
 
Dlatego też biegam zawsze z nerką – w niej mam swoje części zamienne. A w czasie biegu zawsze ich potrzebuję, bo intensywny wysiłek fizyczny sprawia że oczyszcza się wszystko, i góra i dół, i zatoki, i oskrzela. Rurka się zakleja i się duszę. 
 
Na początku gdy zaczynałam biegać, musiałam w czasie każdego biegu wymieniać wkład 2–3 razy - oczywiście wiąże się to z koniecznością przejścia z biegu do marszu, ale na początku jeszcze tak bardzo to nie wpływało na tempo biegu, bo i tak więcej chodziłam niż biegałam. Z czasem jednak musiałam coraz większą uwagę przywiązywać do planowania kiedy mam wymienić wkład, bo jeśli przegapię czas kiedy i tak idę (bo jest duży podbieg albo muszę odpocząć) i mogłabym wymienić rurkę bez straty czasu ("ale jeszcze nie oddycha mi się tak źle, poczekam..."), to potem się okazuje że jestem już zmuszona ją wymienić w samym środku długiego płaskiego etapu gdzie biegnie mi się dobrze i gdyby nie rurka to biegłabym jeszcze długo i całkiem szybko jak na mnie – ale muszę się zatrzymać na dłuższą chwilę i wybić zupełnie z rytmu. 
 
To tak mniej więcej jakby przed biegiem nie zawiązać porządnie podwójnie sznurowadeł ("bo mi się nie chce"), a potem dziesięć metrów przed finiszem musieć się zatrzymać bo się rozwiązały.
 
Jak zaczynałam biegać był koniec lata i było jeszcze ciepło. Zapalenie zatok mam okrągły rok, lato czy zima, ale jednak zwykle wyjście na niskie temperatury sprawia że mi się z nich leje więcej – dlatego bałam się że zimą w ogóle nie będę mogła biegać bo tak będzie mnie zalewać i będę musiała po dziesięć razy wymieniać rurkę. Tymczasem zamiast coraz gorzej, jest coraz lepiej, i coraz częściej wymieniam tylko raz w czasie biegu, albo w ogóle dopiero po biegu, i to mimo że wydłużam trasę.

Zdjęcie z 13 grudnia, teraz już po śniegu śladu nie ma...

 

 

sobota, 1 października 2022

Pięć kilometrów

Podczas biegania lepiej oddychać przez nos czy przez usta? Jeśli macie taki dylemat, podpowiem wam że nieźle sprawdza się oddychanie przez tracheostomię. ;)

Mój pierwszy start w biegu na 5 km za mną!
 
Zaczęłam biegać pod koniec sierpnia, na początku myślałam że może gdzieś na wiosnę pobiegnę pierwszy parkrun na 5 km – ale jak po drugim treningu zobaczyłam ogłoszenie o biegu organizowanym przez Stowarzyszenie Walki z Rakiem Płuca to ubzdurałam sobie że muszę w nim pobiec, choć miałam zaledwie miesiąc na przygotowanie. 
 
Nie ukrywam że nie było lekko, na niejednym treningu myślałam sobie, czy ja jestem niespełna rozumu żeby z własnej woli się tak męczyć? Moje nogi mnie nienawidzą podczas każdego biegu. Mam ciągle problemy z hierarchią w stadzie. Gdy nogi żądają by przestać biec i zwolnić do marszu, to zbyt często głowa się ich słucha – zamiast na odwrót. Po dwóch tygodniach pojawił mi się ból prawego kolana i zaczęłam się bać że w ogóle będę musiała zrezygnować z biegania. Znamienne jednak, zdumiewające i zachwycające jest to, że w bieganiu większym problemem jest dla mnie... kolano! a nie oddech!
 
Na koniec, po biegu, mam uczucie jakiegoś ogromnego zwycięstwa. To niesamowity luksus móc oddychać na tyle dobrze, że bieganie jest w ogóle możliwe. A móc przebiec 5 kilometrów i być po tym żywa – to coś wręcz nienormalnego z mojej perspektywy. Długie lata choroby przyzwyczaiły mnie do duszności, sprawiły że oddech wciąż wydaje mi się niesłychanie bezcennym skarbem, który w każdej chwili można znów utracić. Nie wierzyłam że taki dzień jak dzisiejszy będzie jeszcze w ogóle możliwy – ale jak widać warto stawiać sobie "nieosiągalne" cele :) Czuję się niewiarygodnie uprzywilejowana i wdzięczna. Oddycham. Jestem szczęściarą:)

 


 

piątek, 11 marca 2022

Dziewczynka z warkoczem

Od wczesnego dzieciństwa śni mi się wojna. A dokładniej – bombardowanie. Jestem w moim rodzinnym domu na wsi, słyszę dźwięk nadlatujących samolotów, które nas ostrzeliwują, dźwięk zrzucanych przez nie bomb, rakiet które lecą i za chwilę uderzą w mój dom, we mnie. Pierwszy odruch – uciekać. Ale nie mam dokąd – gdy wybiegnę z domu, stanę się tylko bardziej widoczna dla wroga, tam też mnie na pewno zastrzelą. Paraliżujący, wszechogarniający strach, całkowita bezradność wobec koszmaru, który się dzieje, niemożność zrobienia niczego – zupełnie niczego – by się ratować.

Te sny powtarzały się tak często i były tak realistyczne, tak dokładnie odczuwalne, że trauma z nich przeniosła się na jawę. Dźwięk nisko lecącego samolotu czy helikoptera sprawia, że od razu robię się sztywna ze strachu. Mimo tego, że za każdym razem świadomie powtarzam sobie, że mój strach pochodzi ze snu, który nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Mimo że widzę, wiem że to jest tylko helikopter ratowniczy, lecący nieść komuś pomoc a nie zabijać – dopóki go słyszę, wciąż spodziewam się tej bomby, która leci prosto na mnie i przed którą nie mogę uciec.

Skąd wzięły mi się te sny – nie potrafię tego sobie uświadomić. Może z jakiegoś opowiadania mojej babci, która na własnej skórze przeżywała koszmar II wojny światowej – może z jakiegoś oglądanego w dzieciństwie filmu albo czytanej książki – które odczułam tak mocno, że stały się moimi własnymi doświadczeniami, a cudza trauma moją traumą.

Opowieści mojej babci słyszałam mało, bo mieszkała na drugim końcu Polski i miałam z nią rzadko kontakt. Ale szczególnie silnie zapamiętałam z nich jeden obraz. Kilkunastoletnia dziewczynka z długim warkoczem, bardzo delikatna, wrażliwa, uduchowiona i egzaltowana – zmuszana przez rosyjskich "wyzwolicieli" by własnymi rękami zakopywała trupy niemieckich żołnierzy. Ten obraz został we mnie na zawsze i wraca do mnie często. Uczucia tej delikatnej dziewczynki, jej oczy które muszą patrzeć, jej dłonie które muszą dotykać.

Ale najpotworniejszym obrazem wojny jest dla mnie zdjęcie, które zobaczyłam w dzieciństwie w jakiejś książce. Słoneczny dzień. Grupka pogodnych, uśmiechniętych, zrelaksowanych, sympatycznych chłopców w krótkich spodenkach pozuje do zdjęcia. Na tle samolotu, którym zrzucą bombę atomową na miasto, zabijając dziesiątki tysięcy ludzi. Ta pogoda i spokój, te miłe, uśmiechnięte twarze przerażały mnie bardziej niż wszystkie bomby, niż śmierć, cierpienie i nienawiść. Bałam się myśleć o tym, co było w głowach i sercach tych chłopców. Wolałam już cierpieć wraz z tamtą moją dziewczynką, przez całe życie, do późnej starości, do śmierci, zakopującą delikatnymi rączkami rozstrzelanych Niemców pod grozą, że jeśli odmówi, jeśli nie wytrzyma – sama zostanie rozstrzelana – a wcześniej zgwałcona.

Dziś we śnie byłam po drugiej stronie. Ale w tym śnie nie byłam rosyjskim żołnierzem. Byłam sobą, Karoliną Dąbską. Pozbawioną sumienia i wrażliwości, odpalającą bombę mającą zabić setki niewinnych ludzi i martwiącą się jedynie tym, czy ja poniosę za to konsekwencje i co kupić na obiad.

Czy to tylko sen?

W naszych głowach jest wszystko, wszystkie możliwości. Możemy być tą delikatną dziewczynką, przerażoną okropnościami wojny. Możemy patrząc, czytając, słuchając o wojnie, płakać ze współczucia i bezsilności. Możemy wszystkimi siłami umysłu i serca szukać sposobów, jak pomóc cierpiącym. Gdzieś tam po cichu, mniej lub bardziej świadomie, czując jednak ulgę – lub nawet dumę – że jednak jesteśmy po tej dobrej stronie, że z naszym strachem i egoizmem wygrywają sumienie i wrażliwość.

Ale należymy do tego samego gatunku co ci, którzy bombardują szpitale, którzy strzelają do dzieci. Nasze sumienie i wrażliwość też mogą się stępić, wygasnąć, zasnąć. Stopniowo, krok po kroku, niezauważalnie, pod wpływem różnych czynników, z różnych powodów. Możemy bombardować szpitale, strzelać do dzieci. Strzeżmy się popadania w samozachwyt, że jesteśmy lepsi. Strzeżmy naszego sumienia i wrażliwości, żeby nie wygasły. Bo mogą.