środa, 16 września 2020

Dług

Dług materialny jest niemożliwy do spłacenia... dług wdzięczności, dług pamięci dopomina się o uwiecznienie tych dziesiątek, setek ludzi, ich słów i czynów, wypływających znienacka spod wieloletnich warstw wspomnień... Coraz częściej uświadamiam sobie z żalem, że już nie pamiętam czyjegoś imienia, nazwiska, czyjejś twarzy... Pozostaje wspomnienie ciepła, ukojenia cudzą dobrocią, i nieskończonego zachwytu, że tacy ludzie istnieją... Są tam i ludzie, którzy miesiącami walczyli o moje życie i zdrowie, na których zawsze mogłam liczyć – i ci, z którymi zetknęła mnie tylko chwila, ale ta chwila pozostała na zawsze... We wspomnieniach jest smutek, ale smutek rodzący ciepło...

Zmarły cztery lata temu doktor Leszek... lekarz mojego dzieciństwa, wiejski doktor Judym, który nigdy nie założył rodziny... Zapamiętałam go już z siwą brodą, w gabinecie przepełnionym papierosowym dymem i zapachem czarnej kawy... To on mówił o mnie, że jestem tak przezroczysta, że widzi ścianę za mną...

Doktor Filip... gdy jako wystraszone, dzikie dziecko pierwszy raz trafiłam do szpitala, on był pierwszym, który swoją życzliwością i ciepłem ukoił moje przerażenie i rozgarnął czarne chmury... i imię „Filip” stało się dla mnie na zawsze synonimem dobroci...

Doktor Monika... która przyniosła mi pluszaka-Mlekołaka i zaraz szybko uciekła z powrotem na swój oddział... Jego mięciutkie, aksamitne futerko przez długie lata budziło we mnie zawsze wspomnienie jej ciepłych oczu...

Doktor Hanna... widzę ją w jej malutkim gabinecie na poddaszu starego klasztoru przerobionego na szpital... i jej biurko, na którym ledwo dało się znaleźć kącik do wypełniania papierów, bo już niemal całe zajęte było przez misternie uporządkowany pochód figurek słoni, wszelkiej maści i wielkości...

Profesor Paluszkiewicz... ktoś więcej niż ordynator oddziału, niezawodny i czujny opiekun, chodzące Światło... dla mnie stał się ideałem ojca, którego zawsze mi brakowało... Dzień, w którym wyciął mi jelito, jest dla mnie drugimi urodzinami...

Pani Basia... pielęgniarka opatrunkowa, która nigdy nie pracowała w weekendy, a mimo to zawsze starała się dopilnować, bym w niedzielę nie dostała na śniadanie samego chleba – gdy miałam dietę bezmleczną a na śniadanie w niedzielę zawsze był biały ser...

Alinka... młodziutka lekarka, przeprowadzająca ze mną wywiad tego dnia, gdy trafiłam do szpitala prawie doszczętnie wykrwawiona, z hemoglobiną 2,0, i byłam w stanie powiedzieć tylko kilka słów za jednym razem a następnie musiałam odpoczywać przed kolejnymi dwoma słowami... Byłam poruszona i pełna podziwu wobec jej dojrzałości, cierpliwości i wyrozumiałości w prowadzeniu tej trudnej rozmowy... Rok później spotkałyśmy się na tej samej sali, tym razem obie jako pacjentki – Alinka umierała na raka zaledwie parę tygodni po urodzeniu córeczki... Jej słowa: "Karolina, ja wiem że tam nic nie ma." Spokojne, a zarazem tak rozdzierające słowa umierającej ateistki, odchodzącej bez złudzeń i bez nadziei, że gdzieś tam, w jakimś innym świecie, zobaczy znowu swojego ukochanego męża i dwójkę malutkich dzieci...

Ewka... studentka pielęgniarstwa, która tak bardzo nienawidziła swojej stomii, że wolała nawet śmierć, by tylko się jej pozbyć... a mimo to swoją pracę licencjacką napisała właśnie o stomii... Była ode mnie starsza o cztery lata... Już od dawna to ja jestem od niej starsza...

Doktor Ela... anioł z charyzmą... siedząca przy moim łóżku całą noc po moim pierwszym poszerzaniu krtani... Wystarczyło zakaszleć, by usłyszeć jej głos dochodzący z drugiego końca oddziału: "Kto tam kaszle i dlaczego?"... I jej słowa: "Jeśli będzie trzeba, to położę się w drzwiach tej sali, by nie mogli jej wywieźć dopóki jej nie zajrzą drugi raz do tej tchawicy!"...

Ten nie znany mi i nigdy nie poznany pacjent ze stomią, który swoją nadwyżkę worków oddał do sklepu medycznego dla innych pacjentów, którym nie wystarcza limit... Byłam jeszcze krótko po wyłonieniu stomii, chodziłam do liceum... Przez półtorej miesiąca moja stomia miała jakiś kryzys... Każdej nocy odklejał mi się worek po kilka razy, szłam do szkoły niewyspana, w niej jeszcze raz lub dwa razy musiałam zmieniać worek, a i tak często jeszcze wracając ze szkoły już czułam że worek znowu przecieka... Dwa razy w jednym miesiącu wracałam do sklepu medycznego by dokupić dziesięć worków, by jakoś przetrwać do nowego miesiąca... Za drugim razem pani Danusia wyciągnęła spod lady i podała mi tych kilka darmowych woreczków... Gdy zmieniłam sprzęt na inny, skończyły się moje problemy z odklejaniem się worków i później to ja przez wiele lat oddawałam moje nadwyżki – do szpitala, do hospicjum, bezpośrednio innym stomikom – ale setki oddanych przeze mnie worków nie są w stanie przeważyć w moim sercu tych kilku, które dostałam wtedy w czasie kryzysu, i tego, co wtedy poczułam... Nikt poza drugim stomikiem nie jest w stanie zrozumieć, co to znaczy: nie mieć worków...



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz