piątek, 11 marca 2022

Dziewczynka z warkoczem

Od wczesnego dzieciństwa śni mi się wojna. A dokładniej – bombardowanie. Jestem w moim rodzinnym domu na wsi, słyszę dźwięk nadlatujących samolotów, które nas ostrzeliwują, dźwięk zrzucanych przez nie bomb, rakiet które lecą i za chwilę uderzą w mój dom, we mnie. Pierwszy odruch – uciekać. Ale nie mam dokąd – gdy wybiegnę z domu, stanę się tylko bardziej widoczna dla wroga, tam też mnie na pewno zastrzelą. Paraliżujący, wszechogarniający strach, całkowita bezradność wobec koszmaru, który się dzieje, niemożność zrobienia niczego – zupełnie niczego – by się ratować.

Te sny powtarzały się tak często i były tak realistyczne, tak dokładnie odczuwalne, że trauma z nich przeniosła się na jawę. Dźwięk nisko lecącego samolotu czy helikoptera sprawia, że od razu robię się sztywna ze strachu. Mimo tego, że za każdym razem świadomie powtarzam sobie, że mój strach pochodzi ze snu, który nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Mimo że widzę, wiem że to jest tylko helikopter ratowniczy, lecący nieść komuś pomoc a nie zabijać – dopóki go słyszę, wciąż spodziewam się tej bomby, która leci prosto na mnie i przed którą nie mogę uciec.

Skąd wzięły mi się te sny – nie potrafię tego sobie uświadomić. Może z jakiegoś opowiadania mojej babci, która na własnej skórze przeżywała koszmar II wojny światowej – może z jakiegoś oglądanego w dzieciństwie filmu albo czytanej książki – które odczułam tak mocno, że stały się moimi własnymi doświadczeniami, a cudza trauma moją traumą.

Opowieści mojej babci słyszałam mało, bo mieszkała na drugim końcu Polski i miałam z nią rzadko kontakt. Ale szczególnie silnie zapamiętałam z nich jeden obraz. Kilkunastoletnia dziewczynka z długim warkoczem, bardzo delikatna, wrażliwa, uduchowiona i egzaltowana – zmuszana przez rosyjskich "wyzwolicieli" by własnymi rękami zakopywała trupy niemieckich żołnierzy. Ten obraz został we mnie na zawsze i wraca do mnie często. Uczucia tej delikatnej dziewczynki, jej oczy które muszą patrzeć, jej dłonie które muszą dotykać.

Ale najpotworniejszym obrazem wojny jest dla mnie zdjęcie, które zobaczyłam w dzieciństwie w jakiejś książce. Słoneczny dzień. Grupka pogodnych, uśmiechniętych, zrelaksowanych, sympatycznych chłopców w krótkich spodenkach pozuje do zdjęcia. Na tle samolotu, którym zrzucą bombę atomową na miasto, zabijając dziesiątki tysięcy ludzi. Ta pogoda i spokój, te miłe, uśmiechnięte twarze przerażały mnie bardziej niż wszystkie bomby, niż śmierć, cierpienie i nienawiść. Bałam się myśleć o tym, co było w głowach i sercach tych chłopców. Wolałam już cierpieć wraz z tamtą moją dziewczynką, przez całe życie, do późnej starości, do śmierci, zakopującą delikatnymi rączkami rozstrzelanych Niemców pod grozą, że jeśli odmówi, jeśli nie wytrzyma – sama zostanie rozstrzelana – a wcześniej zgwałcona.

Dziś we śnie byłam po drugiej stronie. Ale w tym śnie nie byłam rosyjskim żołnierzem. Byłam sobą, Karoliną Dąbską. Pozbawioną sumienia i wrażliwości, odpalającą bombę mającą zabić setki niewinnych ludzi i martwiącą się jedynie tym, czy ja poniosę za to konsekwencje i co kupić na obiad.

Czy to tylko sen?

W naszych głowach jest wszystko, wszystkie możliwości. Możemy być tą delikatną dziewczynką, przerażoną okropnościami wojny. Możemy patrząc, czytając, słuchając o wojnie, płakać ze współczucia i bezsilności. Możemy wszystkimi siłami umysłu i serca szukać sposobów, jak pomóc cierpiącym. Gdzieś tam po cichu, mniej lub bardziej świadomie, czując jednak ulgę – lub nawet dumę – że jednak jesteśmy po tej dobrej stronie, że z naszym strachem i egoizmem wygrywają sumienie i wrażliwość.

Ale należymy do tego samego gatunku co ci, którzy bombardują szpitale, którzy strzelają do dzieci. Nasze sumienie i wrażliwość też mogą się stępić, wygasnąć, zasnąć. Stopniowo, krok po kroku, niezauważalnie, pod wpływem różnych czynników, z różnych powodów. Możemy bombardować szpitale, strzelać do dzieci. Strzeżmy się popadania w samozachwyt, że jesteśmy lepsi. Strzeżmy naszego sumienia i wrażliwości, żeby nie wygasły. Bo mogą.