czwartek, 19 listopada 2020

Krzesełko

Jeżeli chcieć widzieć zawsze szklankę do połowy pełną, to mogę powiedzieć, że moje zwężenie krtani się wreszcie ustabilizowało. 

Ustabilizowało się – to znaczy niemal równo co miesiąc (trzy do pięciu tygodni) potrzebuję kolejnego poszerzania, żeby się nie udusić. 

Huśtawka fizyczna i emocjonalna, do której powinnam się już przyzwyczaić, a która jednak wciąż jest męcząca.

Poszerzanie endoskopowe w znieczuleniu ogólnym, często w dwóch etapach w kilkudniowym odstępie. Dla większości ludzi szpital, operacja, narkoza kojarzą się negatywnie – z bólem, strachem, cierpieniem... Ale dla mnie stół operacyjny jest najbezpieczniejszym miejscem na ziemi. I mimo przyzwyczajenia – zawsze pasjonującym. Coś nieodmiennie magicznego jest w tym, gdy do żyły dostaję pierwsze dawki leku i w skupieniu próbuję jak najbardziej świadomie uchwycić i zapamiętać moment, kiedy znikam... Przyłapuję się nieraz, że o tym właśnie momencie rozmyślam w zupełnie przypadkowych sytuacjach. Dlaczego ja, tak kochająca niezależność i tęskniąca do niezależności, z tak bezgranicznym i spokojnym zaufaniem oddaję innym ludziom pełną władzę nad moim ciałem i umysłem? Dlaczego ja, tak ceniąca świadomość i pilnująca świadomości, z uczuciem takiej ulgi czy wręcz szczęścia wstępuję w nieświadomość? Jest jednak coś fascynującego w nieistnieniu...

Pierwsze kilka godzin po operacji to godziny probiercze, dające miarę jej powodzenia. Czuję przypływ energii, dosłownie dostaję skrzydeł – i to bardzo ważne, bym zaraz po odzyskaniu pełni świadomości i kontroli nad ciałem wstała i zaczęła chodzić, bo tylko przy wysiłku mogę w pełni ocenić jakość oddychania – a potem przychodzi obrzęk pooperacyjny. Zwykle obrzęk nie jest wielki, ale czasami zdarza się, że oddycha się znowu wręcz tak samo źle jak przed poszerzaniem i tych kilka kolejnych dni jest bardzo ciężkich. Wiem jednak dzięki tym pierwszym godzinom probierczym, że nie muszę się martwić, że coś poszło nie tak, muszę to tylko przeczekać. Później obrzęk schodzi i oddycham jak odkurzacz... przez tydzień, może dwa... i zaczyna się na nowo jazda w dół. W nieprzewidywalnym tempie. Czasem stopniowo i równomiernie, tak że patrząc na kolejne odczyty z pikflometru mogę odgadywać, na jakim poziomie będę jutro–pojutrze, kiedy indziej nagłymi skokami. Znów coraz gorsze funkcjonowanie, i duszenie się. W międzyczasie, dla urozmaicenia – ataki migreny i bóle mojego kikuta jelita grubego z Colitis, które potrafią sprawić że przez kilka dni zwijam się z bólu mimo leków przeciwbólowych.

Emocjonalnie – nie wytrzymuję już sama ze sobą tej nieustannej karuzeli. Na zmianę stany euforyczne, gdy wraca pełne oddychanie, okresy spokoju i równowagi, gdy wydaje mi się, że ze wszystkim w moim życiu się pogodziłam i wszystko potrafię znieść, a potem znów spadki w najczarniejsze otchłanie, gdy całe moje istnienie jest jedną męką i bezsensem. Coraz częściej pragnę, by to wszystko się wreszcie skończyło.

Na razie jednak wciąż jeszcze wracam na nowo na „mój” SOR, na którym już nie pytają mnie o nic, tak oczywiste się stały moje powroty. Teoretycznie zawsze jestem osobą „podejrzaną”, bo objawy mojej choroby pokrywają się w dużej mierze z objawami zakażenia COVID-19. Duszność, kaszel (konieczność odkrztuszania spływającej z zatok wydzieliny, a im bardziej jestem zwężona tym to odkrztuszanie jest trudniejsze), zmęczenie, osłabienie... a że od dzieciństwa mam częste bóle migrenowe, więc w ankiecie epidemiologicznej na pytanie o ból głowy w ostatnich dwóch tygodniach niemal zawsze odpowiadam „tak”. Z takimi objawami zanim trafię na oddział muszę mieć pobrany wymaz i czekać na jego wynik w izolatce.

Gdy w tę niedzielę byłam na SORze, wolnych miejsc w izolatkach już nie było i na wynik wymazu czekałam na krzesełku. Tym samym krzesełku, na którym zawsze czekałam w tych dawnych, tak trudnych teraz do wyobrażenia czasach – przedpandemicznych. W jednej chwili uświadomiłam to sobie, a jednocześnie poczułam, że tamte czasy już nie wrócą nigdy. Nawet gdy pandemia się skończy. Jeśli się skończy. Nie wiem, jak długo jeszcze potrwa, ani ile jeszcze ofiar pochłonie, ale wiem że tego, co nam zrobiono, nie da się zapomnieć i przebaczyć. Nam – pacjentom i pracownikom ochrony zdrowia, bo razem jesteśmy tu tak samo ofiarami. Ofiarami głupoty, bezmyślności, cynicznego, bezdusznego okrucieństwa rządzących i wielkiej części społeczeństwa – „plandemików”. Plujecie nam w twarz każdego dnia, drwicie z naszej walki, z naszego strachu, z naszego bólu, z naszej śmierci. Wy żyjecie w zupełnie innej rzeczywistości niż my, nie zrozumiecie tego nigdy, nie poczujecie – może dopiero wtedy, gdy ktoś z waszych najbliższych, ukochanych zginie powalony tą falą. Może wtedy, gdy tak jak ja z tego krzesełka popatrzycie w oczy ratowników przywożących na SOR kolejnych i kolejnych pacjentów z COVID-19. W oczy – bo to jedyne, co widać zza kombinezonów, masek, okularów i przyłbic – a jednak widać w nich całą głębię umęczenia, bezsilności a zarazem nieustępliwej, bohaterskiej walki.

Nie zapomnę i nie wybaczę.


 

1 komentarz:

  1. Wpisywalem w ankietę w jednej pracy i mówiłem w innej: kaszel? Tak. Katar? Tak. Zaburzenia węchu? Tak. O bolą głowy nie pytali, ale też mam. Aż strach z takimi objawami isc do pracy w ochronie zdrowia.

    OdpowiedzUsuń